poniedziałek, 1 września 2014

Rozdział 21

Liz

Stanęłam na środku korytarza po między dwiema czystymi białymi ścianami na których wisiały prawie usychające kwiaty. Na jednym wdechu zaczęłam krzyczeć piskliwym, a jednocześnie łamiącym się głosem. Dokładnie sama nie wiedziałam co mówię. Za szybko teraz leciał czas, żeby przejmować się tymi wszystkimi rzeczami. Pielęgniarki już dawno usłyszały mój głos i od razu co zrobili przybiegli prosto do mojej osoby. Był wielki chaos. Lekarze nie mogli ze mną dać sobie rady, gdy oni chcieli złapać mnie za ręce, żeby założyć mi ten pieprzony biały kaftan bezpieczeństwa ja za każdym razem wyrywałam się im lub kopałam, gdzie tylko moja noga mogła dosięgnąć. Po woli moje całe ciało zaczynało słabnąć od dużego wysiłku, którego musiałam poświecić temu zdarzeniu. Prędzej czy później kiedyś musiało się to zdarzyć i w końcu opadłam na śnieżnobiałe zimne kafelki. Starczy mężczyzna coś o koło czterdziestki lekko przygarbiony z okularami na czubku nosa i po woli siwawymi włosami podniósł mnie z podłogi i szybkim ruchem wziął kaftan i zaczął nakładać na moje obolałe jak i chwilowo nie obecne ręce, które wyglądały jak z waty cukrowej, którą swoją drogą lubiłam jeść, kiedy byłam małą dziewczynką. Gdy sprawdzał sznurki, które sam zawiązał z tyłu moich pleców, żeby upewnić się czy na pewno się nie rozwiązały tak mocno pociągną za jeden, że to podziałało na mnie jak czerwona płachta na byka. Zaczęłam znowu się szamotać  i wyrywać i co było najważniejsze wyswobodzić się z tego czegoś co podobno mnie chroniło. Przyszła moja lekarka prowadząca, którą jak zapewne już wezwali o wiele wcześniej pielęgniarki,  zaczęła zadawać wszystkim pytania dlaczego tak się zachowuje. Niestety nikt na nie, nie mógł odpowiedzieć. Za to moja złość jak i zgubienie pogrążyło moje całe ciało, które zawładnęło mną i zaczęło jeszcze bardziej się szamotać. Ochroniarz w granatowym uniformie uniósł mnie bez najmniejszego trudu. Był zbyt silny i nie mogła mu dać rady. Zaczął iść w stronę mojego pokoju, ale gdy go przekroczył zaczęłam zastanawiać się jakie będą skutki mojego dzisiejszego wyczynu. Chyba nie będzie tak źle ? Prawda ? Mężczyzna wyszedł z oddziału. Za jego umięśnionych pleców zobaczyłam, że idą za nami lekarze jak i dwie pielęgniarki. Szliśmy nieskończenie długim, ciemnym korytarzem. W końcu dotarliśmy do jednych z pokoi. Było tylko jedno okno i co można było przewidzieć jest ono zakratkowane. Po lewej stronie stała wielka półka z począwszy od wszelakich pigułek do syropów. Posadzono mnie na łóżka, na którym lada moment silne ręce położyły mnie na nim. Jak wcześniej zaczęłam się szamotać i wyrywałam. Niestety zostałam przetrzymana z każdych stron i nie miałam szansy ucieczki, a już na pewno nie w kaftanie. Jedna z pielęgniarek podeszła do szafki, z której wyciągnęła szczykawke i butelkę z jakoś białą cieczą, napełniła i zaczęła zbliżać się prosto do mnie. Wbiła mi igłę w ramie i uśmiechnęła się szeroko w moja stronę. Naglę poczułam ukojenie i spokój, a nawęd chęć pójścia spać. Co ona do cholery mi wszczykneła w moje osobiste ciało ? Moje powieki stawały się coraz cieszę, a oczy zaczęły coraz bardziej piec. Nie wytrzymując w końcu się zamknęły powodując zaśniecie mojego organizmu.

Logan

- Jadę co Liz – oznajmiłem krótko i na temat chwytając kurtkę z wieszaka, która zaraz znalazła się na moich umięśnionych ramionach.
Założyłem czarne skórzane buty, a sznurówki nie dbale zawiązałem. Nie zdziwię się, kiedy będą jakieś potem guzy, których nie będę potrafił rozwiązać, ale szczerze nie przejmowałem się tym zbytnio bardzo. Wziąłem swoje kluczyki od czarnego Fiskera, które znajdowały się na szafce, gdzie wisiało nad nim lustro, w którym krótko się przyjrzałem. Ostatni raz oznajmiłem, że wychodzę i wyszyłem na zewnątrz domu. Na podjeździe znajdowało się już wcześniej przeze mnie zaparkowane staranie auto. Nie spiesząc się za bardzo podszedłem do niego podrzucając przy tym pęd kluczy. Złapałem je ostatni raz w jedną rękę i włączyłem do zamku przykręcają je lekko w lewą stronę, zaraz po tym już siedziałem w samochodzie wyjeżdżając na ulice.
Dzisiejszym popołudniem na ulicach Los Angeles było mało ruchu. Zaskoczył mnie ten fakt, gdyż to miasto tętni życiem co z tym się wiąże straszne długie korki. Byłem na nią już przygotowany zanim wyjechałem, ale na moje szczęście nie będę musiał nigdzie długo robić postoju. Do szpitala musiałem pokonać parę zakrętów w lewą stronę jak i w prawą, również musiałam na trafić na trzy czerwonkę światła, ale i tak przyjechałem szybko do wcześniej ustalonego celu.
Wjechałam na prawie pusty parking mijając po drodze parę marek samochodów między innymi białego Lotusa Elise i jakieś Ferrari z prawie dziewiętnastego roku, który swoją drogą był bardzo w dobrym stanie. Chciałam nawęd przyjrzeć mu się z bliska, ale uznałem, że są ważniejsze teraz sprawy. Odkąd pamiętam moją pasją były samochody. W dzieciństwie nawęd zbierałem małe drewniane modele, które razem z ojcem wieczorami składaliśmy. Stawałem się coraz to doroślejszy, a składanie aut już mnie nie korciło tak jak wcześniej lecz zamiłowanie do samochodów nadal pozostało.
Znalezienie pustego miejsca parkingowego nie było, aż tak trudna. Przekręciłem kluczyk w stacyjce tym samym gasząc swoje cacko. Szybkim ruchem wysiadłem zamykając go, a dla bezpieczeństwa włączyłem jeszcze alarm. Znowu nie spiesząc się szłem w kierunku szpitala. Wszedłem przez główne wejście od razu kierując się do recepcji. Dziś stała tam wysoka młoda brunetka o zielonymi oczami.
- Dzień Dobry – oznajmiłem
- W czym mogę pomóc ? – wyrwała swój wzrok od sterty papieru
- Przyszedłem odwiedzić swoją koleżankę – przerwałem na moment, a gdy recepcjonistka nic nie mówiła kontynuowałem – Do Liz Benson
Odkręciła się na obrotowym krześle w lewą stronę do biurka, gdzie stał komputer chwile popatrzyła coś, a następnie powróciła do wcześniejszego stanu
- Liz aktualnie ma gościa – oznajmiła bez emocji – Jeśli chcesz ją odwiedzić musisz chwile poczekać zanim kolega skończy swoją wizytę u niej, gdyż jej lekarka ostatnio powiedziała, że może być tylko jedna osoba u niej – uśmiechnęła się
- Dobrze… To ja usiądę na tej jednej czarnej sofie – pokazałem lewą ręką na jedną z nich i się wycofałem
Minuta po minucie mijała, a ja zastanowiłem się kto może być u dziewczyny w odwiedzinach. Kendall nie mógł być u niej, gdyż miał do załatwienia jakąś pilną sprawę na mieście. Carlos też nie, a James miał spotkać się ze swoimi przeszywanymi rodzicami.

Rozmyślałem szukając odpowiedzi gdy w pewnym momencie usłyszałem głos czyjś butów stukających o zimną posadzkę. Moja głowa od razu skierowała się w tamtą stronę. Ujrzałem właśnie osobę, która wychodziła od Liz. Przez moje myśli nawęd nie przeszła taka osoba, która mogła być u niej. 


_______________________________
Witajcie kochani ^^
Dodaje dwudziesty pierwszy rozdział w końcu :D
Który swoją drogą bardzo mi się podoba, tak jakoś inny jest od poprzednich, aż nie wierze, że sama go napisałam :O  No, ale cuda się zdarzają.
A wam jak się on podoba ?
Jak myślicie kto odwiedził Liz w psychiatryku ?
Następny rozdział postaram się napisać na następny wtorek lub środę :) 
Wiec do zobaczenia :*